piątek, 27 czerwca 2014

CHAPTER 1

Zaciągnęłam się papierosowym dymem, stukając butem w podłogę. Nie chciałam podejmować tej decyzji.
- Więc jak? Co z nim robimy? Mamy go sprzątnąć? – spytał Fallwick, patrząc na mnie wyczekująco, a ja czułam narastającą presję. Stojący w kącie pomieszczenia Midnight przyglądał nam się z dezaprobatą. Nienawidził, kiedy wszyscy wywierali na mnie presję i doceniałam to ale potrafiłam sama sobie z tym radzić.
- Zamknij się, Chester – rzucił poirytowanym tonem. – Idź do Harrisona.
- Nie wtrącaj się. Ona to zaczęła i ona to skończy. – odparł Chester Fallwick, rzucając mu ostrzegawcze spojrzenie. Właściwie to się z nim zgadzałam – Midnight trochę się zapędzał. To był przemyt dużego towaru, zawadzał nam jakiś kretyn i prawda była taka, że należało go sprzątnąć, koniec kropka. I w tej branży nie było miejsca na jakieś bzdurne sentymenty i rozczulanie się nad sobą – trzeba było odwalić robotę i tyle.
- Tak. Zlikwiduj go – odezwałam się w końcu, poczym wyszłam z pokoju i skierowałam się do wyjścia. Tak naprawdę postąpiłam wbrew sobie, ale uważałam, że to jest to, co powinnam była zrobić. Czułam się w obowiązku to zrobić. Usiadłam na schodku przez wejściem do obdartej ceglanej kamienicy, wpatrując się w swoje glany. Wydałam wyrok śmierci na kolejnego człowieka. Ale czy miałam jakiś wybór? Nie mogłam zrzucać odpowiedzialności na innych, bo to ja zaczęłam tę sprawę. Ja znalazłam dealera, ja zorganizowałam cały przemyt, wytargowałam cenę. Ale mój plan nie był idealny, nie przewidziałam wszystkiego i to był mój błąd. To przez moje niedopatrzenie ten człowiek, jakiś wścibski policjant zaczął coś podejrzewać. I jeśli go teraz nie zabijemy, to on w końcu do nas dojdzie, ponieważ ja popełniłam błąd.
- W porządku? – Midnight usiadł obok mnie, wypuszczając z ust kłąb papierosowego dymu.  
- Nienawidzę tego – powiedziałam szczerze.
- I nie musisz tego robić. Nie musisz niczym się zajmować, równie dobrze mogłabyś studiować, mieć przyjaciół, normalnie żyć. Nie jesteś nikomu nic winna.
Spojrzałam na niego spod włosów.
- Daj spokój. Przecież wiesz jak jest.
- Jest tak, że sama zmuszasz się do czegoś, czego nie chcesz robić. Równie dobrze ktoś inny mógłby się zajmować tym, co ty i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę, tylko po prostu nie chcesz przyjąć tego do wiadomości, bo męczysz się czymś co sama sobie wmówiłaś. No nie patrz tak na mnie, Lily, miej odwagę przyjąć prawdę.
- Och, dobrze, owszem, masz rację. Ale ja nie potrafię robić nic innego, nie mogłabym zająć się normalnymi sprawami, zbyt długo siedzę tutaj. Już się przyzwyczaiłam i właściwie to… Chyba nie chcę innego życia. Uważasz, że jestem złym człowiekiem? – spytałam, patrząc na niego z rezygnacją. Tak naprawdę tu był mój dom – pośród przestępców, którzy mieli na rękach krew innych ludzi i wiedziałam, że w większości nie są źli. Wbrew powszechnym stereotypom mafia to nie zbiór sadystów, bezlitosnych morderców bez cienia uczuć. Oczywiście, byli tacy w pracy, ale prywatnie to na ogół miłe osoby posiadające rodziny i pasje.
- Nie jesteś zła, tylko targają tobą sprzeczności. Jesteś super – uśmiechnął się do mnie, targając moje włosy. Ze śmiechem potrząsnęłam głową, zrzucając jego rękę. Miałam wobec niego dług wdzięczności. To właśnie on się mną zajął, kiedy zabito moich rodziców – pozwolił mi ze sobą zamieszkać, kupował mi ubrania, książki, psa. Dawał mi wszystko, o co nigdy nie prosiłam, zawsze zasypywał mnie prezentami. Jeździł ze mną na zagraniczne wycieczki, pozwalał na wszystko. Zerwał z dziewczyną, która chciała zająć moje miejsce w jego domu. Starał się jakoś mnie zająć, bo, szczerze, straciłam całe swoje dotychczasowe życie, swoich przyjaciół. W wolnym czasie rozmawiałam z gangsterami, obracałam się w ich towarzystwie. Jako nastolatka przesiadywałam w Legends, pochłaniałam całe hektolitry coli i żartowałam sobie z seryjnymi mordercami, przemytnikami, narkomanami i innymi wykolejeńcami. Z  Joey’em Smithem, który rozstrzelał dziesiątki niewinnych ludzi bez żadnych skrupułów, z Clarą Patch, prostytutką uzależnioną od heroiny, która wciągnęła przy mnie z milion kresek, a nawet z Włochem Mariem Gonzalo, który był ścigany za masowe morderstwa, rabunki, porwania, gwałty i oczywiście przemyt narkotyków.
- No dobra, muszę spotkać się z dostawcą. Wrócę za jakieś dwie godziny. Na razie – Midnight podniósł się z miejsca, klepiąc mnie po ramieniu na pożegnanie.
- Cześć – odparłam, po czym, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, również wstałam. Postanowiłam trochę się rozluźnić i w tym celu wybrać się w pewne miejsce. W pewne bardzo dobrze znane mi miejsce. Ruszyłam w kierunku swojego samochodu zaparkowanego za budynkiem, wyciągając kluczyki z kieszeni. Czerwone Bugatti robiło wrażenie. Rzuciłam papierosa na ziemię i przydeptała go nogą, po czym wsiadła do samochodu i ruszyła z miejsca, z przyjemnością słuchając cichego warkotu silnika. Pod tym względem byłam trochę jak facet – lubiłam swoje auto. Zresztą, w wielu kwestiach myślałam i zachowywałam się jak mężczyzna, może dlatego, że rzadko miałam kontakt z kobietami.
Legends nie było daleko. Znajdowało się tuż przy Empire State Building i teoretycznie było dość eleganckim barem, ale podczas organizowanych tam nocnych, prywatnych imprez urządzanych w bocznej sali ukrytej pod nazwą „Pomieszczenie służbowe”  w lokalu zbierała się sama mafijna śmietanka. Ja również często tam chodziłam, już od dziecka. Nie upijałam się do nieprzytomności ani nie brałam udziału w żadnych narkotykowych czy seksualnych orgiach, ale zdarzało mi się porządnie zabawić. Mój obecny strój – podarte jeansy i T-shirt – nie nadawał się zbytnio na nocne balangi, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Nie ubierałam się w obcasy i mini jak wszystkie dziewczyny gangsterów, ubierałam się jak gangster, ponieważ sama nim byłam. Średnio lubiłam atmosferę panującą nocami w Legends, ale lubiłam za to uczucie wolności towarzyszące mi za każdym razem gdy tam byłam. Brak zahamowań, poczucie, że mogę zrobić wszystko były odmianą od codziennego stresu i nudy. Bo prawda była taka, że w czasie wolnym od pracy, bo tak traktowałam swoją mafijną działalność, nie robiłam zbyt wiele. Wychodziłam z Midnightem, znajomymi siedzącymi w tej samej branży lub ewentualnie uzależnionymi prostytutkami czy też dziewczynami swoich kolegów po fachu. Owszem, jeździłam za granicę, korzystałam z różnorodnych rozrywek i uroków życia, ale po dłuższym czasie robiło się to zwyczajnie nudne. Chciałam czegoś więcej, jakiejś odmiany, ale nie potrafiłam sprecyzować swoich pragnień. Nie potrafiłam konkretnie powiedzieć czego właściwie bym chciała, a ta nieokreślona tęsknota wciąż mnie cisnęła i jedyną osobą, która to zauważała był Midnight, który chyba bardziej ode mnie rozumiał tę potrzebę.
Gdy dojechałam na miejsce, zaparkowałam i wysiadłam z samochodu, kierując się w stronę tylnych drzwi baru. Ledwo je otworzyłam, a uderzył mnie zapach alkoholu i dym papierosowy oraz gwar rozmów.
- O, hej, Lil! Jak życie? – mocno podchmielony Jack Packston kierujący całą siecią burdeli pomachał mi ręką, pijacko się śmiejąc, a właściwie rycząc śmiechem, a otaczające go prostytutki w wyjątkowo skąpych strojach uznały za stosowne obskoczyć mnie radosną gromadą.
- Lily! Cześć! Boziu, jakie ty masz śliczne włosy! W ogóle jesteś śliczna! Co ty robisz, żeby mieć taką niesamowitą cerę? – przekrzykiwały się nawzajem, a mi robiło się niedobrze, kiedy patrzyłam na ich na wpół odsłonięte biusty, nagie brzuchy i ślady po nakłuciach w zgięciach łokci. Płynący od nich zapach ostrych perfum i drogiego alkoholu dusił.
- Dziękuję, nie robię nic, a teraz przepraszam, szukam kogoś – skłamałam, uwalniając się z ich objęć.
- Na razie! – zawołały chórem, chichocząc, a ja jak najszybciej ruszyłam przed siebie. Co chwila ktoś się ze mną witał, ktoś klepał mnie po ramieniu, ktoś proponował mi drinka lub kreskę. Nie ćpałam i żałowałam, że nikt nie ma normalnych papierosów. Podeszłam do baru.
- Hej, Jason – przywitałam się z barmanem, który zawsze obsługiwał prowadzących nielegalne interesy klientów. Chłopak miał nie więcej niż osiemnaście lat i był po prostu zmuszony przez okoliczności (czyt. szefa) do pracy właśnie w tych godzinach. Po prostu robił za kozła ofiarnego i nie mógł odmówić, ponieważ naprawdę potrzebował pieniędzy.
Był drobnej postury, miał czekoladowe, opadające na czoło włosy, oczy umierającej sarenki i przez swoją aparycję oraz sytuację życiową wzbudzał litość.
- Dobry wieczór – skinął głową. – Co dla ciebie?
- Paczkę American Spirit i… – szybko zastanowiłam się na jaki alkohol miałabym ochotę – i mojito. Obserwowałam jak Kevin robi mi drinka. Kiedy skończył, postawił go przede mną razem z papierosami.
- Trzydzieści dolarów – powiedział cicho, patrząc w bok. Wiedziałam, że jest sceptycznie nastawiony do swojej pracy i do przychodzących tu ludzi. Podałam mu trzy dziesięciodolarowe banknoty.
- Nie lubisz tej roboty, prawda? – spytałam, patrząc na niego znad kieliszka, poczym wzięłam łyk, delektując się przyjemnym uczuciem pieczenia w gardle.
- Nie. Ale nie mam wyboru – odparł, nadal na mnie nie patrząc.
- Wyrazy współczucia z powodu twoich rodziców. Twoja matka pewnie wkrótce umrze – stwierdziłam bez cienia współczucia, a Jason spojrzał na mnie z żalem, jednak nie czułam się winna, że to powiedziałam. Wszyscy wiedzieli, że jego matka ma białaczkę i jest w bardzo ciężkim stanie. W dodatku ojciec pił na potęgę i Jason był zmuszony sam na siebie zarabiać.
- Jesteś suką – powiedział nagle i wtedy gwałtownie zapanowała cisza, a chłopak, który właśnie zdał sobie sprawę z tego, co zrobił, przycisnął dłoń do ust w odruchu przerażenia.
- No, skarbie, chyba się trochę zagalopowałeś – warknął Neil Griffiths, boss narkotykowy, który stał najbliżej, przyciskając mu nóż do gardła. Było mi trochę żal dzieciaka, ale musiał w ogóle nie mieć instynktu samozachowawczego, żeby tak do mnie powiedzieć. Kiedy ktoś z zewnątrz, a już zwłaszcza ktoś taki jak Jason, obrażał wpływowego członka mafii, to miał naprawdę przesrane, bo było z góry wiadomo, że reszta stanie murem za swoim kolegą po fachu i delikwent ryzykował śmiercią. – Masz ochotę coś powiedzieć zanim poderżnę ci gardło? – spytał złośliwie Neil, a ja zdałam sobie sprawę, że on naprawdę zamierza go zabić, zwłaszcza, że po szyi Jasona właśnie spływała wąska strużka krwi. Nie chciałam do tego dopuścić.
- Dobra, zostaw go, gówniarz jest za krótki, żeby mnie obrazić. I tak pewnie zdechnie z rozpaczy za swoją mamusią od siedmiu boleści. Ona to i tak mogiła. A tatuś nie lepszy, jeszcze go zerżnie po pijanemu – stwierdziłam szyderczo, a cała sala ryknęła śmiechem. To było obrzydliwe z mojej strony, że żartowałam w ten sposób z dramatu jaki Jason przeżywa w domu, z tego, że jego ojciec go molestuje, kiedy się upije. Łzy w jego oczach sprawiły, że poczułam się gorzej, ale musiałam tak postąpić, bo gdybym tego nie powiedziała, Neil zabiłby go na miejscu. A nie mogłam dać po sobie poznać, że mam coś przeciwko zamordowaniu go, bo wyszłoby na to, że nie jestem po tej samej stronie co oni i sama również znalazłabym się w niebezpieczeństwie.
- O, Lilianne. Siema – z tłumu wyłonił się Miles Cavarelli, jedna z najgorszych osób, jakie w życiu spotkałam. Miles zajmował się handlem ludźmi i kiedy tylko go zobaczyłam, wyczułam kłopoty. Chyba wiedziałam, co zamierzał i modliłam się, by moje przeczucia się nie sprawdziły.
- Cześć, Miles. Co u ciebie?
- Dobrze. Puść dzieciaka, Neil – powiedział spokojnie mężczyzna, podchodząc do baru, a Griffiths, tracąc nagle rezon, posłusznie się odsunął. Cavarelli miał w sobie coś takiego, że wszyscy go słuchali. Po prostu budził respekt, a w dodatku głośne plotki dotyczące jego działalności mu pomagały.
 - Przydałby mi się on. Mam wśród klientów parę ciot, zadowolą się. Chyba nie masz nic przeciwko? – spojrzał na mnie tymi swoimi przeszywającymi tęczówkami. Od razu odczytywał, co człowiekowi chodzi po głowie, za to sam był nieprzenikniony i nienawidziłam tego. Moje przeczucia w stu procentach się sprawdziły.
- Oczywiście, że nie – odparłam, patrząc na Jasona z pogardą, choć wcale nie chciałam na to pozwalać, a w mojej głowie już rodził się plan odbicia go, co na pewno nie będzie łatwe. Czemu chciałam to zrobić? Ponieważ zabiłam wielu ludzi i chciałam uratować jego życie.
- Zabierzcie go! – krzyknął Miles a z tyłu sali wstało kilku napakowanych mężczyzn w garniturach, którzy chwycili Jasona za ręce i wywlekli go z lokalu. A spojrzenie, które mi przedtem rzucił sprawiło, że tylko ugruntowałam się w swoich planach. Miles niestety mógł sobie pozwolić na zabranie przypadkowej osoby, bo miał pewność, że zastraszeni właściciele lokalu nigdzie nie zgłoszą porwania. W dodatku sytuacja rodzinna Jasona sprzyjała przestępstwom – żadne z rodziców nie będzie szukało swojego dziecka. Zawsze uważałam handlarzy ludźmi za osoby, których fach nie powinien w ogóle istnieć, a Cavarelli był chyba najbardziej bezwzględnym z nich. Facet miał nie więcej niż trzydzieści pięć lat i siedział w mafii od dawna. Zawsze był elegancki, zadbany i pachniał drogimi perfumami. W dodatku nigdy nie tracił panowania nad sobą, nigdy się nie unosił i potrafił zabijać w naprawdę bezlitosny sposób. Zabił moich rodziców. Zabił moją przyjaciółkę.Wyrzekła się jej rodzina, bo przespała się ze swoim chłopakiem bez ślubu. Yoshu skończyła na ulicy jako prostytutka, a Miles podczas jednego ze swoich polowań na ofiary zabrał ją do swojego apartamentu, gdzie było już kilka innych dziewczyn i zatrudnił ją u siebie. W praktyce polegało to na tym, że uzależnił ją od heroiny i sprzedał jakiemuś bogatemu arabowi do haremu. Dziewczynie cudem udało się uciec, a ja natrafiłam na nią przypadkiem i pozwoliłam jej u siebie nocować dopóki jakoś się nie wykaraska z kłopotów. Skompletowałam jej normalną garderobę, wysłałam na terapię i pomogłam odnaleźć brata, który zgodził się nią zaopiekować. Dwa dni po naszym pożegnaniu znalazłam jej ciało pod drzwiami. Miała włożoną do ust  karteczkę z napisem „Dzięki za pomoc” i było to napisane pismem Milesa. Zastrzelił ją, a przedtem przypalał jej twarz jointem. A była moją przyjaciółką. Pomyślałam, że odbicie Jasona to też dobry sposób na to, by przy okazji ją pomścić. Pospiesznie dopiłam mojito i z papierosem w ustach wyszłam z Legends. 
-------------------------------------------------------------------------------
Hej. Oto rozdział pierwszy. Od razu ostrzegam, że pozostałe rozdziały nie będą takie długie, ten jest taki tylko na zachętę (no dobra, nie oszukujmy się - po prostu zapędziłam się w pisaniu i nie umiałam go ładnie skrócić). Do następnego.


czwartek, 26 czerwca 2014

PROLOG

Midnight przyklęknął przed nią. Białka jego oczu błyszczały na tle czekoladowej skóry, która w półmroku zakurzonego magazynu wydawała się być jeszcze ciemniejsza. Lily otarła mokre policzki wierzchem dłoni. Jej klatka piersiowa nierówno unosiła się i opadała w urywanym oddechu, a z oczu nadal płynęły łzy. Patrzyła na niego z żywą rozpaczą,
- Słuchaj, mała. Nie martw się, poradzimy sobie. Nie zostaniesz sama, Lil, okay? Ufasz mi? – spytał, wyciągając do niej rękę. Dziewczyna w pierwszym odruchu chciała podać mu dłoń, ponieważ, tak, ufała mu. Ale nagle coś się w niej zbuntowało. Coś, co było częścią jej natury i, choć może irracjonalnie, to jednak objawiło się właśnie teraz.
-  Nie traktuj mnie jak małe dziecko – warknęła, patrząc na niego z wyrzutem. – I nie faszeruj mnie frazesami tylko powiedz mi cholerną prawdę. Wiem, że ją znasz. Kto zabił moich rodziców? – wycedziła ostro. Chciała wiedzieć, bo miała prawo wiedzieć i nikt z obecnych jej się nie dziwił. Midnight milczał, wpatrując się w ziemię. Myślał, czy jej powiedzieć i Lily doskonale zdawała sobie z tego sprawę. To właśnie denerwowało ją najbardziej. To, że chciał ją chronić. To, że w trosce o nią chciał zataić coś, co było dla niej sprawą życia lub śmierci.
Miles Cavarelli – powiedział wreszcie. Oczy Lily rozszerzyły się z zaskoczenia. A potem pojawiła się w nich wściekłość. Wściekłość na samą siebie. Jak mogła ufać temu człowiekowi? Jak mogła siedzieć z nim na obitej czerwoną skórą kanapie w barze Legends, pozwalać mu kupować sobie colę i śmiać się z jego żartów? Jak mogła przymierzać jego pieprzone złote sygnety i boa z piór jego kochanki? Poczuła w ustach smak kawowych krówek, które zawsze jej dawał i zmiażdżyło ją poczucie winy.
- Nie wierzę. Boże, jaka ja jestem głupia i ślepa! Jak mogłam nie zauważyć, że coś jest nie tak?! Przecież to było tak cholernie zauważalne! Przecież on nienawidzi dzieci! – Lily zacisnęła dłonie w pięści w odruchu bezsilności. Dała się wywieść w pole i to dobiło ją najbardziej. Miała to sobie za złe, pomyślała o sobie jako o głupiej, tępej gówniarze, a jednak nie powinna się tak obwiniać. Ostatecznie miała tylko trzynaście lat, ale ceniła się wysoko. Sądziła, że jest bardziej bystra, spostrzegawcza. Zawiodła się na sobie.
Mężczyzna spojrzał na nią smutno.
- To nie twoja wina, Lily. Nie mogłaś tego przewidzieć.
- No właśnie! I na tym to polega! Uważałam się za inteligentną osobę, z jakąkolwiek zdolnością obserwacji i analizy otoczenia, a tymczasem okazało się, że jestem przeciętną, naiwną i nieogarniętą małolatą. Dałam się tak beznadziejnie wkręcić – jęknęła, ze złością pocierając policzek, co było jej nawykiem w chwilach stresu. Midnight westchnął i ją objął.
- Wszystko będzie dobrze. Nie jesteś głupia, Lily, daj spokój.
- Boże, to jest koniec mojego życia – załkała. Nie widziała, jak będzie wyglądała jej przyszłość. Nie wiedziała czy nie zostanie zastrzelona w łóżku lub przed domem. Wiedziała za to, że dopóki tu jest, nigdy nie będzie bezpieczna. Brakowało jej matki i ojca, potrzebowała rodziców, którzy zapewniliby jej przyszłość i kochaliby ją. Bała się, że Midnight, zajęty własnymi sprawami w końcu się wkurzy i wyrzuci ją za drzwi. Bała się, że zostanie sama w tym świecie pełnym zbrodni i nielegalnych działań, świecie, w którym ludzie się nienawidzą i robią dla pieniędzy straszne rzeczy. Bała się, że straci wszystko i nigdy się nie podniesie.  
-----------------------------------------------------------------------------------
Cześć, kochani! Oto początek mojego nowego bloga, mam nadzieję, że wam się podoba. Prolog jest trochę tajemniczy, ale w pierwszym rozdziale wszystko się wyjaśni. Nie martwcie się, opowiadanie nie będzie o trzynastolatce, trzynaście lat ma ona tylko na początku. Następny rozdział powinien pojawić się niedługo :)